W moim rodzinnym domu nigdy nie było miejsca, w którym zmęczony po pracy ojciec odkładałby swój neseser z ważnymi dokumentami. Nie było takiej sytuacji, ponieważ nigdy nie było żadnego nesesera. Zamiast niego były torby fotograficzne, a miejsce ważnych dokumentów zajmowały koperty z czarno-białymi odbitkami. Pamiętam z dzieciństwa aparaty Pentacon Six i Praktica, drewniane statywy i magię ciemni. Stałem wtedy przy powiększalniku, a potem w świetle czerwonej żarówki patrzyłem, jak na białej kartce papieru zanurzonej w wywoływaczu pojawia się obraz. Dzisiaj żal mnie ściska, gdy uświadomię sobie, że swojemu synowi mogę już tylko pokazać jak obsługuje się program do wywoływania RAWów na komputerze.
Ale mimo tradycji rodzinnych wcale nie interesowało mnie robienie zdjęć. Moją ulubioną zabawą było wkładanie palca w szczelinę płóciennej migawki i sprawdzanie, przy jakim czasie uda mi się ją zatrzymać (naprawdę trudna sztuka powyżej 1/30). Oczywiście miałem swój własny aparat: Ami-2. Był to plastikowy klocek z obiektywem grubości palca i przysłonami typu „chmurka” i „słoneczko” ładowany filmem 6×6. I mimo tego, że zaczynałem od najprawdziwszego średniego formatu, zazdrościłem koledze na wycieczce szkolnej, że on może pstrykać w pionie, a ja nie! Zdjęcia z Ami jakoś wychodziły, ale nie były widocznie tak ważne jak elektryczne kolejki i samoloty do sklejania, bo żadne nie dotrwało do dziś. Byłem za to wakacyjnym oświetleniowcem mojego taty: oświetlałem mozaiki i rzeźby w kościołach, instalacje i obrazy w galeriach. Nie wolno mi było dotykać żarówek – stare halogeny grzały się niemiłosiernie i na każdą minutę świecenia przypadało pięć minut stygnięcia. Zostałem odpowiednio nastraszony, że jak złamię zakaz, to mój palec spali się do kości i nie miałem powodu, żeby w to nie wierzyć. Pewnie dzięki tej wierze do dzisiaj mam wszystkie palce.
Fotografia powróciła na studiach. I to wcale nie artystycznych, a politologicznych. Mój kolega z roku – Maciej Fiszer właśnie rozpoczynał swoją przygodę z fotografią przyrody. Maciej wydaje teraz opasłe albumy i robi duże wystawy, ale wtedy miał poważny problem: nie miał prawa jazdy. Ja miałem. I miałem też psa, z którym musiałem wychodzić na spacery. Układ był prosty: fotograf opłaca paliwo, ja prowadzę, a mój pies biega. Z czasem zaczęło mi się nudzić: ile razy można rzucać psu kij, kiedy w pobliskich krzakach klęczy skupiony zapaleniec i usiłuje zrobić zdjęcie ułamanej gałązce? A Maciej to perfekcjonista, więc pies naprawdę się nabiegał zanim zmieniliśmy lokalizację. I wtedy zacząłem fotografować. Tak naprawdę z nudów.
Miałem podwójne szczęście: ojca fotografika i kumpla pasjonata. Dzięki nim korzystałem ze sprzętu i wieloletniego doświadczenia taty, a zarazem z najnowszej literatury i niesamowitego zapału mojego kolegi. Wiele wykładów spędziliśmy czytając w ostatniej ławce „Popular Photography”, „American Photo”, „Amateur Photographer” czy „Fotografię”. Były to czasy przedinternetowe, więc dzięki uprzejmości niektórych sprzedawców kserowaliśmy zachodnie magazyny i dosłownie połykaliśmy je w całosci. Interesowało nas wszystko: od obrazów wojny Millera, przez sesje Avedona, po ceny obiektywów w sklepiku na Brooklynie. Mieliśmy też zajęcia z dziennikarstwa, ale na nich nawet nie wspominało się o fotografii.
Zacząłem bardzo profesjonalnie: od… legitymacji prasowej. Poprosiłem wykładowcę – dziennikarza „Głosu Wielkopolskiego” – o użyczenie jego legitymacji i na jej podstawie zrobiłem swoją. Pożyczając na dobę, poprosił tylko o to, żebym się nią nie chwalił przy piwie w knajpie. Dotrzymałem słowa i opracowałem jej dość dokładną kopię. Z dwoma wyjątkami: nazwę redakcji zastąpiłem nazwą Instytut Nauk Politycznych i Dziennikarstwa UAM i wstawiłem dane ze zdjęciem. Potem już tylko pieczątka w sekretariacie, laminacja i… byłem profesjonalistą. A przynajmniej tak mi się wydawało.
Niestety filmy kosztowały, a mi nie wypadało ciągle prosić o nie ojca. Żeby zdobyć pieniądze, pracowałem w wakacje na budowie w charakterze „malarza konstrukcji metalowych”. A gdy ta krótka, ale opłacalna kariera dobiegła końca, we wrześniu 1996 r. zameldowałem się w redakcji „Głosu Wielkopolskiego” na praktyki studenckie. Zostałem oddelegowany do działu „Dziewczyna i Chłopak”. Był to środek lat 90-tych. Wielka hossa na rynku prasy – dział młodzieżowy „Głosu” redagował codziennie stronę, a w czwartki kolorowy dodatek na błyszczącym papierze! I miał swój samochód – czarnego Fiata Cinquecento, do którego pierwszego dnia pracy dostałem kluczyki. Dlaczego? Z dwóch powodów: po pierwsze niekoniecznie za wiedzą taty wziąłem ze sobą torbę z jego sprzętem. Po drugie: miałem prawo jazdy i zadeklarowałem, że świetnie prowadzę. I uwierzyli mi: aparat fotograficzny plus prawo jazdy zrobiły ze mnie fotoreportera. Wyposażyli mnie w dwie rolki filmu Kodak Gold 200, dziennikarkę piszącą i wysłali do odległego o 70 km od Poznania Jarocina, by zrobić materiał o przygotowaniach do reaktywacji słynnego festiwalu. Kiedy wróciłem wieczorem do domu i opowiadałem kolegom o swoim dniu pracy, nie mogli w to uwierzyć. A potem przy piwie kłóciliśmy się, czy jestem DZIENNIKARZEM, czy FOTOREPORTEREM? I właściwie z jakiej racji?
I tak wpadłem… Pod koniec miesiąca z dumą odebrałem swoje pierwsze honorarium autorskie (kwota odpowiadała mniej więcej trzem dniom pracy na budowie). Początkowo pisałem teksty i fotografowałem. W ciągu roku przyznano mi stypendium dziennikarskie, które w połączeniu z niewielkimi honorariami odkładałem na zakup własnego aparatu. Pisanie mnie jednak nudziło – zbyt dużo czasu poświęcało się na stukanie w klawiaturę niż na pracę w terenie. A ja zdecydowanie wolałem to drugie. I polubiłem mordercze tempo. Fotoreporter pracując, odmierza czas tysięcznymi częściami sekundy. Takiego wariackiego trybu pracy uczyłem się w dziale foto, dokąd ściągnął mnie z młodzieżowego D/C Janusz Romaniszyn. Pod jego okiem stawiałem pierwsze kroki jako fotoreporter. Był to okres nauki, a zarazem wielkich zmian w fotografii. Widziałem, jak skanery do filmów sprawiły, że odbitki stały się niepotrzebne. Niedługo potem gazety wybudowały kolorowe drukarnie i w zapomnienie zaczęła odchodzić fotografia czarno-biała z jej magią wywoływaczy, koreksów i powiększalników. Kiedy znosiliśmy do magazynu wyposażenie ciemni, fachowcy montowali już w niej szarą, kanciastą maszynę do wywoływania kolorowych negatywów w procesie C-41. Korzystało się z niej tylko w wyjątkowych sytuacjach. Zawsze rysowała negatywy, które przeciągało się przez poszczególne kąpiele, kręcąc korbką. Dlatego zdecydowaną większość filmów wywoływało się w laboratoriach. W tamtych czasach najłatwiej było spotkać fotoreportera w „Cafe Głos”. Był to lab pod kawiarnią na rogu ulic Ratajczaka i 27 Grudnia, czynny do 22 nawet w soboty i niedziele. Po wieczornym lub weekendowym temacie wszyscy fotoreporterzy zjeżdżali do niego i wywoływali filmy. Czasami był to prawdziwy wyścig, ale nigdy się nie kłóciliśmy. Znaliśmy się dobrze – wówczas w Poznaniu swoją siedzibę miały redakcje „Gazety Poznańskiej”, „Expressu Poznańskiego”, „Głosu Wielkopolskiego”, „Dziennika Poznańskiego”, „Gazety Wyborczej”, „Poznaniaka” i „Wprostu”. Na jeden temat poświęcało się niewiele klatek (więcej nie można było, bo księgowe czuwały) i naprawdę nie było nawet najmniejszych przepychanek przy robieniu zdjęć. Mieliśmy po prostu szacunek do siebie.
W 2002 r. przyszedł czas żegnać się z negatywem. Dla mnie do była podwójna zmiana: dostałem wtedy propozycję pracy w „Gazecie Wyborczej”, która jako pierwsza „ucyfrowiła” wszystkich swoich fotografów. I w ten sposób mojego prawie nowego Nikona z kompletem obiektywów zamieniłem na mały, plastikowy kompakt Canona z obrotowym ekranem. Szef foto – Piotr Skórnicki, który przyjmował mnie do pracy, służbowy aparat podsumował krótko: „fotografujemy tym, co mamy i koniec dyskusji”. Więc nie dyskutując (przecież byłem na okresie próbnym) wziąłem „gedwójkę”, dwie przynależne mi karty po 128 MB każda i ruszyłem na zdjęcia. Spodobało mi się! Odkryłem wtedy, że mały, niepozorny aparacik nie straszny, a brak filmu powodował, że nie musiałem się ograniczać ilością klatek na temat. Odkryłem wtedy fotografię uliczną, która do dziś sprawia mi wielką frajdę. Ale nie zawsze mały kompakt się sprawdzał. Największa tragedia była „na sporcie”. Mecz piłki nożnej, boksu czy siatkówki zamieniał się w rozpaczliwą walkę o tę jedną ostrą „klatę”. I od takich bolesnych okolczności rozpoczynałem naukę fotografii cyfrowej.
Kolejne lata w „Gazecie Wyborczej” to dalsza nauka. Oczywiście w biegu. Tematy zlecane przez ludzi, których znałem wyłącznie przez mail lub telefon. Równoległa praca dla lokalnego wydania, zlecenia „na kraj” i dla agencji. Musiałem nauczyć się jednocześnie fotografować, opisywać i tłumaczyć przez telefon, które zdjęcia właśnie wysyłam. Kiedy w 2007 r. zostałem kierownikiem poznańskiego działu foto, redakcja „Gazety Wyborczej” wysłała mnie na największy festiwal fotografii prasowej w Europie do Perpignan we Francji. Tam z zazdrością patrzyłem, jaki status ma fotografia prasowa na Zachodzie i jaki poziom profesjonalizmu osiągają nie tylko fotografowie, ale przede wszystkim fotoedytorzy. A wbrew pozorom bycie dobrym fotoedytorem to duża sztuka, o czym musiałem się przekonać na własnej skórze, a raczej na własnym siedzeniu, które eksploatowałem ponad stan na redakcyjnych dyżurach. Niestety nauka fotoedycji oznaczała dla mnie mniej czasu na zdjęcia, a tego było mi szkoda najbardziej.
Równocześnie fotografia wkroczyła w nową epokę: internetu. Czy to się mi podoba czy nie, informacja w wydaniu papierowym jest gatunkiem wymierającym. Naturalnie, mam kilku kolegów, którzy z uporem maniaka wypatrują powrotu „papierowej” fotografii prasowej, ale równie dobrze mogliby wieścić powrót konia jako podstawowego środka transportu. Myślę, że papier pozostanie niszową formą dla części artystów. Główny nurt już teraz płynie internetem, który zrównuje w dostępie profesjonalnych wydawców prasy o wieloletnim doświadczeniu i gimnazjalistów zakładających pierwsze strony domowe. Na szczęście sieć to nie tylko zalew taniego efekciarstwa, anonimowe obraźliwe komentarze pod zdjęciami oraz pogoń za szybkością i ilością, kosztem jakości.
Zresztą ciężka praca prędzej czy później owocuje jakimiś osiągnięciami. Mnie udało się zdobyć kilkanaście nagród w konkursach fotograficznych, m.in. „Journalist Award. Stop Discrimination” organizowanym przez Komisję Europejską, trzykrotnie „Grand Press Photo” i „BZWBK Press Foto”. Sporo nagród i wyróżnień zdobyłem w konkursach lokalnych: „Wielkopolska Press Photo” czy konkursie fotograficznym organizowanym przez Urząd Marszałkowski. Do tego dochodzą publikacje nie tylko w „Gazecie Wyborczej”, „Dużym Formacie” czy „Wysokich Obcasach”, ale także w większości ogólnopolskich gazet i magazynów. Moje fotografie zagościły też na łamach „National Geographic”, „The Guardian” i stronie internetowej „The Washinton Post”. Oglądanie swojego zdjęcia w rękach nieznajomej osoby osoby w pociągu daje ogromną satysfakcję i właściwie dla tego uczucia ciągle pracuję w swoim zawodzie.
Mam ogromne szczęście: fotografia jest moją pasją i pracą jednocześnie. Chociaż niewiele osób zdaje sobie sprawę, że praca fotografa prasowego to w większości pasmo… porażek. Źle wybrane miejsce, nieodpowiedni obiektyw, zła ekspozycja, zamknięte oczy, detal, którego wcześniej się nie dostrzegło a popsuł całość, brak światła mimo wielogodzinnego czekania. Ale czasem zdarzy się ułamek sekundy, w którym wszystko zagra i wtedy naprawdę czuję że warto. Chociaż takich momentów było naprawdę niewiele, cały czas czekam na kolejne.